W zasadzie to uważam, że jestem nieomylny. Przekonuję się o tym codziennie w rozmowach z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi i nie. W końcu: ma się te lata i dobrze wiem co za ile. Możliwość pomyłki występuje więc raczej incydentalnie. Niemniej jednak ten niebywały wybryk się trafia co właśnie mi się przydarzyło. Trzy razy pod rząd. I to jednego dnia.
A było to tak. jadę sobie spokojnie do Osieka znaną ścieżką rowerową. Aż tu naraz jakiś duży człowiek na wyścigowym rowerze mnie wyprzedza i prowokująco ogląda się czy "aby za nim nadanżam".
Już po jego drugim obejrzeniu się wiedziałem, że będzie się działo! I było tak, że jak on przyspieszał to i ja dokładałem do pieca! Przechodziłem więc na szybsze tempo biegami mechanicznymi a potem to już szybciutko na coraz wyższe stopnie wzmocnienia elektryką.
I stało się to czego się nie spodziewałem. ON DAWAŁ RADĘ, ale i ja dysząc jak parowóz nie pozwalałem mu odskoczyć! Od samej Złotorii do Osieka trwała ta gonitwa... . Te kilkanaście kilometrów mnie zmachały, ale jednak ambitnie na kilometr przed metą (pewny swej wygranej) wrzasnąłem do Niego wyprzedzając: Kto pierwszy w Osieku ten wygrywa!
W odpowiedzi usłyszałem jak regularnie miechy płuc mu zagrały, jak zatrzeszczał rower jego! Tuż przed skrętem nad jezioro Osieckie tryumfalnie mnie wyprzedził! Na odjezdne usłyszałem sympatyczne podziękowanie: "Dzięki za podwózkę" i każdy już we własnym tempie ruszył w swoją stronę. To była bardzo piękna przegrana i jestem dumny z tego, że się w tak ładnych okolicznościach sportowych pomyliłem po raz pierwszy tego dnia.
Tym sposobem do samego Osieka dojechałem nie wiadomo kiedy i defilując przez wioseczkę wysapywałem miniony wyścig... . I co tu zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem rowerowym?! Daleko nie pojadę, bo bateria poważnie pusta, sił sobie nadwyrężyłem:
a więc i co dalej? Do
legendarnej Chaty Kantora trzeba zajechać! Jazda po znajomej betonce jak zwykle nie była szczytem luksusu. Następujące potem piaski zdołowały mnie do tego stopnia, że przewolokłem się do niej brodząc w piaskach po kolana. A tam... ?
A tam zastałem to co pokazuję od samego początku czyli swą
pomyłkę numer dwa! Chata rozebrana dokumentnie, napis z czaszką broni wejścia i wszystko wygląda jak przygotowanie obiektu do renowacji. Z radością więc obchodziłem Chatę wokół ciesząc się na myśl, ze kiedyś to historyczne miejsce całkiem odżyje.
- Cieszę się, że się pomyliłem odśpiewując Requiem dla Chaty Kantora, że nie spełniło się to moje krakanie!Pokrzepiony i naładowany pozytywnymi emocjami, nie zważając na znaczny deficyt sił własnych oraz elektryczności wspierającej pojechano żwawo dalej. Motywacją była TR (Trójka Rodzinna) która (jak się okazało) zdążała w tą co i ja stronę, czyli do przeprawy promowej.
Oni jechali według własnego pomysłu a ja na skróty. Znaczy się przez felerny mostek zachciało mi się jechać! Trzy razy dopytywałem się czy można przez niego przejechać. I trzy razy słyszałem twarde NIE. Zawalony i zmurszały on jest, nieprzejezdny bardzo i nie ma co tracić siły na tych piaskach aby przekonać się, że on nie do pokonania jest.
Wobec takich porad tym bardziej pojechałem, aby własnym organizmem ocenić stopień nieprzejezdności tego mostka na nieznajomej mi rzeczułce (Tążyna?). I faktycznie, ten gospodarz co go pytałem, ten grzybiarz co mi odradzał i ten lokals który mi prawie zabraniał oni wszyscy mieli rację: tego mostka nie można przejechać!
Ani samochodem, ani nawet wozem konnym czy traktorem. Można go za to pokonać piechotą i można nawet przewlec przez niego rower! Zadziwiająco solidna konstrukcja tego cudu winna znaleźć się w każdym podręczniku dla architektów! Czegoś tak karykaturalnego
(żeby nie powiedzieć głupiego) dawno nie widziałem! A tu proszę:
jest i działa! - A jak coś zdaje się być głupie, ale działa to wcale nie jest głupie!
UWAGA! Żadne słowa nie są w stanie opisać tej niezwykle krzywej i pokracznie wygarbionej konstrukcji. Trzeba podczas specjalnej ekspedycji rowerowej zrobić szczegółową dokumentację fotograficzną temu mostku. On zasługuje na to by.
Dodatkowym plusem dodatnim tego nieprzemierzanego przez innych odcinka drogi był fakt znalezienia (tuż przy samej drodze!) grzybów kań w liczbie 19. Uznano to za nagrodę w przecieraniu szlaków i przemierzaniu przestrzeni pomojemu i na własne kopyto.
Zawiadamia się OZ (Osoby Zainteresowane) że te dary lasu taszczyłem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów a mimo to dojechały w całkiem dobrym stanie.
Potem było kolejne spotkanie ze wspomnianą wcześniej TR (Trojką Rodzinną), która od innej strony dojechała do przeprawy. Opłaciwszy całe dwa złote dowiedziano się, że Wisła gwałtownie przybiera i pewnie to jest już ostatni tego dnia przewóz przez rzekę.
Pożegnawszy wspomnianą TR pognałem kierując się na Służewo sobie wiadomymi ścieżkami. I jakież było moje zdziwienie gdy onaż Trójka Rodzinna znalazła się wskutek swojej (tym razem) omylności na mojej trasie, a nie jak planowali prosto na drodze do Ciechocinka. Z przyjemnością zrobiono zdjęcie i każdy pokręcił w swoją stronę!
Służewo przywitało mnie pizzą, którą zjadłem z umiarkowanym entuzjazmem. Ostatnie dwa kawałki zapakowano mi życzliwie w alufolię. Na końcowym odcinku się przydała!
Dojazd do Służewa właściwie to mi mignął. Znajome uliczki, wspomnienie poprzednich pobytów i... prosto do kościoła!
A tam (o cudzie!) świątynia gościnnie otwarta. Na dodatek widząc opadniętą ze zdumienia na widok wspaniałości szczękę kościelny kalendarz promocyjny mi wręczono.
Nigdy nie miałem takiej możliwości a tu szczęśliwym trafem zdążyłem na kwadrans przed wieczorną mszą świętą. Było co utrwalać w tej niezwykłej świątyni. O czym można się przekonać oglądając te zdjęcia!
Powrót do domu drogą DW 250 był bezproblemowy. Za grzybami się nie rozglądano, gdyż nie lubię mandatu 500 zł, którym armia grozi. Przejeżdżając przez otwarty poligon zauważono, że dzielne wojsko ozdobiło poligon dwoma nowymi artefaktami.
Trzecia pomyłka
była już z gatunku poważnych i to bardzo. Mając nadzieję na to, że niedziela
(tirom nie wolno się ruszać ze swych weekendowych legowisk!) nie spodziewałem się na paru kilometrowym odcinku aż takiego natężenia ruchu!
A one pojazdy jechały ciurkiem nie zauważając jakiegoś tam marnego rowerzysty! A ten przecież poważnym tirom, wypasionym beemwicom czy innym małym fiatom albo i dużym suwom tylko na drodze zawadzał! Trzeba więc było mu maluczkiemu podjeżdżaniem, klaksonami czy wręcz zajeżdżaniem drogi uświadomić jego niestosowną obecność na tej drodze krajowej.
Próba ucieczki do lasu się nie powiodła, bo tam spotkały mnie wydmowe góry i doliny godne Bieszczadów co ostatecznie wybiło mnie z sił! Do domu jakoś dojechałem szczęśliwie, jeśli nie wspomnieć efektownej wywrotki. Po zaliczeniu gleby przez dłuższą chwilę starannie liczyłem swoje kości stopniowo badając ich ruchomość... . Doliczywszy do 206 szczęśliwy z takiego zakończenia (tylko drobne otarcia) złożyłem sobie solenną obiecankę, że:
Nie będę jeździł po drodze DK 15.
Nie będę jeździł po drodze DK 15.
Nie będę jeździł po drodze DK 15.
...i słowa tego dotrzymam!
AMEN.