piątek, 29 stycznia 2016

Pełna komuna czyli "Opowieść o grabiach" (1582)
















Pewnego razu miałem dosyć nieprzyjemnego kierownika. Tak w ogóle
w swoim życiu miałem dość mało szczęścia do dobrych kierowników,
ale ten był jakiś szczególnie nieprzydatny. I na dodatek ryży był. No, nie
powiem, że jestem ogólnie nieszanujący czy choćby potępiający ryżych,
ale ten akurat podpadał pod powszechne przekonanie o nieprawidłowości
etycznej rudowłosych.

No udowadniał on swoim postępowaniem, że taki nieprawy on jest.
A to klientowi naszego biura po cichu a bez kolejki coś załatwiał, a to
przełożonym się swym tęgo wysługiwał naszym zwykłych pracowników
kosztem. I do tego gratyfikacje różne nienależne za to osobiście pobierał!
I o tych darach wdzięczności które on otrzymywał za nas - to sam chcąc
nie chcąc informował, bo co raz z wielkimi torbami po biurze latał i do
domu je tryumfalnie odnosił.

My potoczny lud biurowy nie zazdrościliśmy mu tego, tylko jakoś nam
tak markotno było kiedy on porad praktycznych nam udzielał jak być
prawidłowym, uczciwym i łapówek nie biorącym  podczas gdy sam co
raz pod różne paragrafy swym postępowaniem podpadał.

A miał ten ryży kierownik osobne biuro, kantorek taki. I kiedy ten kierownik
szedł sobie gdzieś załatwiać jak zwykle swoje prywatne sprawy korzystając
z państwowej posady my do tego biura się zakradaliśmy na cukierki. Bo musisz
wiedzieć drogi przyjacielu, że onże nieetyczny kierownik szklaki lubił bardzo.
A w tamtych czasach gdy wszystkiego w sklepach brakowało nawet i takie 
marne cukierki miały swoją wartość!

Więc kiedy ten kierownik sobie szedł gdzieś coś sobie ukraść czy z państwowego
dorobić do pensji to my do jego biura na szklaki. Miał taką tam szafę z zepsutym
zamkiem i gdy on znikał to my regularnie do tej jego szafy zaglądaliśmy. A tam
w takim dużym słoju po ogórkach chyba zawsze było ze dwa kilo szklaków. No
to pobieraliśmy sobie co nieco tej darmowej słodyczy, aby jakoś umilić sobie ten
smutny czas pod nieobecność pryncypała.
- No i żeby ogólnie sprawiedliwości stawało się zadość.

I w zasadzie rzecz byłaby niewarta wzmianki gdyby nie grabie. Otóż tenże ryży
kierownik bardzo lubił się chwalić. I bywało tak, że na zebraniu poświęconym
na ten przykład dyscyplinie pracy ni stąd ni zowąd wynikała kwestia jak to on
sobie dobrze radzi w życiu, jakich ma ustosunkowanych znajomych i jak bardzo
go lubią nasi dyrektorzy. A przedsiębiorstwo nasze w tym czasie miało coś
z pięciu tych zarządców państwowym majątkiem... .

I zdarzyło się tak, że pewnego razu dowiedzieliśmy się o grabiach. A było to
wtedy, gdy nasz kierownik opowiadał nam o tym jaką to on działkę ma wspaniałą,
gdzie nawet budka na narzędzia stoi i buraczki a kartofle rosną. Tylko stary orzech
coś za mocno liście upuszcza i na działce nieporządek wielki czyni. No i te liście
trzeba by czymś grabić, a tu - jak to za głębokiej komuny bywało - wszelkich
grabi brak!

A tu sąsiad jeden z drugim nieużyty, narzędzi pożyczyć nie chce! I bardzo
dobrze - powiada nasz kierownik. - Poradzę sobie sam! I popatrzcie moi
mili pracownicy co się dalej dzieje. Otóż pewien wdzięczny klient naszego biura
będący z zawodu stolarzem widząc moją biedę te oto 26 klocków z prawdziwego
drewna bukowego mi zaofiarował. No i w tym momencie pokazał nam ten nasz
ryży kierownik te klocki. A one rzeczywiście były podziwu godne!
- Równiutko przycięte, błyszczały jak marzenie o grabiach póki co twardymi
kołeczkami leżąc sobie spokojnie na półeczce.

I  poszła nie raz ta opowieść o grabiach co już niedługo powstaną. Tylko jeszcze
trzeba trzonek zdobyć (jak to za komuny),  tylko poprzeczkę do nich samemu
dorobić (jak to za komuny), a wtedy to już te cudo - klocusie w sam raz na
zęby grabiowe będzie można przysposobić.

I zdarzyło się, że gdy po raz kolejny te piękne klocki zostały wspomniane
zadziałało to mi na posiadaną artystyczną wyobraźnię. I pomyślałem tak. Czyż
nie ma dla tych klocków zastosowania lepszego aniżeli na zęby? Czy takie piękne
kawałeczki drewna nie mogą być lepiej spożytkowane?!
- Idąc za tym kierowniczym impulsem znalazłem dla nich lepszą dolę.

A wszystko to przez mą artystyczną duszę i pewną dozę brzydliwości
z tym związaną.

U nas w domu goście - tak dawniej jak i dzisiaj - choć są rzadko bywający,
to hołubieni są nad wyraz. Szczególnie przez żonę, która ciasto smaczne dla
takiego mało widywanego gościa piecze. W przeczuciu wydarzenia dawniej
odkurzanie porządniejsze robiono i obficiej niż zwykle cukru do kryształowej
cukiernicy się dosypywało.

Niemniej jednak jako człowiek delikatny naszych domowych gości co raz to
nie lubiłem za sprawą tejże cukiernicy.  Stawia się na ten przykład szanownemu
gościowi coś tam coś tam i herbatę z cukrem. No i ten gość jeszcze przed
chwilą tak przez mnie lubiany naraz łyżeczką z cukiernicy odruchowo herbatę
w swojej szklance miesza!

No i powstaje w tej cukiernicy łyżeczka okropna wprost, cała cukrem na
końcu obrośnięta. A przecież ta łyżeczka na początku spotkania czysta
i błyszcząca zwykle była! Tak więc aż nazbyt często zdarzało się, że goście
nasi najmilsi na szczegółach się nie znający tą cukiernicową łyżeczkę aż nazbyt
często pakowali do swych szklanek z wiadomym a nieestetycznym skutkiem.

Oburzało mnie to intensywnie, aż kiedyś postanowiłem, że znajdę na to sposób
- coby łyżeczka nie obrastała cukrem w cukiernicy.

Otóż pomyślałem... jak łyżeczka w cukiernicy będzie drewniana to nikt nawet
nie wpadnie na pomysł aby nią zamieszczać w swojej filiżance! Tylko skąd
drewnianą łyżeczkę wziąć skoro w tamtych chudych czasach i o blaszane
było trudno?

No i przypomniałem sobie wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze jako człowiek
wielce utalentowany to taką łyżeczkę z drewna to mogę sobie sam wystrugać,
ponieważ największy problem jaki w tym czasie występował - czyli surowiec
- mam za darmo. Znaczy się pod biurkiem naszego kierownika bezpodstawnie
i nieużytecznie jest składowany on.

Aby mieć czyste sumienie nie raz i nie dwa razy podlizywałem się memu
kierownikowi co raz to mu jakąś nadprogramową przysługę ni stąd nie
zowąd ochoczo wyświadczając. Chodziło o to by potem w naturze rzecz
sobie odebrać.

I zdarzyło się tak, iż pewnego pięknego dnia pobrałem na próbę jeden
klocuszek i nuże go cierpliwie strugać! Tydzień mi na tym chyba zeszło
gdy powoli i ostrożnie dłubałem i dłubałem, aż wydłubałem łyżeczkę.
Sam się zdumiałem na widok tak nieznanego  mi dotychczas talentu
jaki się w tejże łyżeczce objawił.

No i pokazałem tą łyżeczkę najmilszej, a ona uradowana bardzo!
W końcu i ona się zgodziła,. że łyżeczka do cukiernicy pasuje jak ulał,
i nikt nam - ona mówi - cukrem nam łyżeczek w cukiernicy nie będzie
paskudził. Estetyczniej nam wszystkim będzie a nasi przyjaciele od
tego dnia już na kulturalnych ludzi całkiem zaczną wyglądać nie
mieszając cukiernicową łyżeczką w postawionych im filiżankach
z herbatą, "Ulung" zresztą.

I stało się dosłownie tak jak przewidziałem. Teraz goście początkowo
zadziwieni nietypowym kształtem drewienka nigdy już go w swych
herbatach nie zanurzali. Co więcej, co raz to jeden z drugim w tak
szalony wpadał zachwyt, że aż wypadało mu taką łyżeczkę natychmiast
ofiarować.

Niech no on także ma swoją kulturalną cukiernicę - tak sobie wraz
z małżonką myśleliśmy. I za jakiś czas się zdarzyło, że wieść o ładnych
i praktycznych łyżeczkach rozeszła się w naszych kręgach przyjacielsko
- rodzinnych. I tak zaczęli u nas bywać coraz liczniej różni nawet mniej
znani nam goście. A co kto przyszedł to nie tylko z pełnym żołądkiem
wychodził, to jeszcze i z praktyczną drewnianą łyżeczką nadzwyczajnej
urody!

Tym to sposobem drewienek pod kierowniczym biurkiem ubywało. A tu
zima nadeszła i nastał czas robienia grabi przez kierownika. Poprzeczkę
przecież do przyszłego narzędzia ogrodniczego zdobył a nawet stał się
posiadaczem trzonka do tegoż!

No i zaczął bezowocnie gmerać pod swoim biurkiem w poszukiwaniu
bukowych drewienek. A tam pustka niebywała, a tu bukowych
drewienek brak! Zadziwił się nasz pan ryży kierownik tymi brakami.
Coś mi się tak zdawało - powiada - że tych drewienek ubyło znacznie,
gdyż tylko trzy zostały... . Oj rozżalony on był bardzo na ten
niespodziewany deficyt!

Widać mu jednak tych drewienek nie za bardzo było żal, bo tylko parę
razy o nich dla formalności wspomniał. I czy ryżemu kierownikowi tych
klocuszków tak naprawdę mocno było żal? Chyba nie za bardzo.

Każdy widział, że on ociągał się z robieniem tych grabi i ociągał. I wcale
mu do ich ukończenia śpieszno nie było. A tak w ogóle to on nawet na
tym bukowym braku całkiem dobrze wyszedł, bo krótko po tym jak
zabrakło mu bukowych kołeczków nastąpiła demokracja i już po paru
latach nie takie grabie każdy - nie tylko ryży kierownik - mógł sobie
kupować i kupować!

...ale to już jest temat na następną opowieść!

Dzisiaj na dowód prawdziwości mej historii każdy może sobie obejrzeć
tę moją cukiernicową łyżeczkę, która - chociaż sterana wieloletnim użytkiem
- dotrwała do obecnych czasów.

Warto wspomnieć, że jest u nas w domu jeszcze druga łyżeczka strugana:
od soli. - Bo widzisz drogi mężu - tak kiedyś była rzekła do mnie Najmilsza,
- ty wszystkim łyżeczki własnoręcznie robione masowo rozdajesz a ja sama
borykam się z metalową w solniczce.

No i tym sposobem na dowód prawdziwości mojej historii mogę Szanownym
Obserwatorom pokazać jeszcze i drugą bukową łyżeczkę. A zajrzy ktoś do
swoich znajomych czy przyjaciół w gości i zobaczy drewnianą łyżeczkę
w cukiernicy to zupełnie  nie wykluczone, że wyszła ona spod pewnej znanej
z artystyczności ręki.

















A co, że wyszła opowieść nie o grabiach a o łyżeczkach?! No cóż moi drodzy
- trafił się wam taki opowiadacz jaki się trafił. I nie ma co wybrzydzać!



PS oraz Disclaimer.
Zwraca sie uwagę Szanownym Obserwatorom, że jest to opowieść o człowieku
ryżym (czyli nisko etycznie stojącym!), którego w żadnym razie nie można mylić
ze szlachetnością człowieka rudego czy płomiennowłosego.

Podziel się