© Autor — Leonid Kaganow, 2010 - http://lleo.me
Tymek wyszedł na balkon. Tu już było całkiem świeżo, zupełnie jasno
i coś tam niewidocznego ćwierkało w powietrzu, bez opamiętania
ciesząc się pierwszym w tym roku, ciepłym dniem. Nie zdążysz się
obejrzeć a zaczną się końcowe egzaminy, a w chwilę potem wstępne... .
Teraz jednak w przerwie między szkołą a ćwiczeniami z chemii można
sobie pozwolić na myślenie o niczym, wiedząc, że życie nakierowane
we właściwą stronę samo wie dokąd biegnąć. I tym sposobem co ma
się stać to się stanie niezależnie od samego zainteresowanego, który
po prostu stoi sobie na balkonie ze szklanką herbaty w dłoni.
Stoi tak patrząc z piętnastego piętra w dół, na skrzyżowanie i
przypatrując się jak daleko daleko w dole poruszają się w różnych
kierunkach malutkie ludziki, migają ich czapki i torby na kółkach,
jak szara figurka policjanta z drogówki rozmawia o czymś tam
z kierowcą samochodu, jak obydwaj śmiesznie machają rękami... .
- Tymon, a ty gdzie? Dzisiaj jak będziesz jechał przez centrum
wysiądź na Tretiakowskiej i kup pułapki, dowiedziałam się gdzie
je sprzedają. - rozległ się głos z pokoju.
- Mamo, jakie tam znowu pułapki? - Tymek niechętnie odrywa się
od balustrady i idzie do pokoju.
- Jak to jakie? Na mrówki! Przecież ci o tym opowiadałem, jak
koleżanka z pracy się ich pozbyła w ciągu tygodnia.
A mrówki były biedą całego ich bloku.
Sufit i ściany kuchni przecinały dziesiątki owadzich tras, po których
dniem i nocą poruszał się ożywiony ruch towarowy. Wystarczyło
zostawić cokolwiek jadalnego na stole i od razu pojawiało się pełno
mrówek.
Szczególnie źle było z pieczywem. Nie chroniły go żadne opakowania.
Posługując się nie wiadomo jakimi instynktami mrówki bezbłędnie
znajdowały drogę i pokonywały wszystkie możliwe utrudnienia.
Czasami Tymek zamyślał się nad tym jak wygląda życie mrówki. Jak
szalenie skomplikowana i zwariowanie złożona musi być dla niej
powierzchnia pozwijanej, zwykłej plastikowej torby w której schowany
jest chleb. Na pewno jest bardziej skomplikowana niż ta cała jego
chemia i geometria razem wzięte... . Niekiedy Tymek zaczynał wątpić,
czy będąc na miejscu mrówki mógłby tak łatwo znajdować drogę
w tym niezmierzonym, ogromnym świecie składającym się z niezliczonych
kalejdoskopowo gigantycznych ścianek.
Na początku ojciec wymyślił, aby podwieszać chleb na samym środku
kuchni, na cienkim szpagacie. Jednakże jakiś mrówczy geniusz domyślił
się, że jeśli po ścianie dojść do pewnego gwoździka i od niego długo-długo
pobiec po sznurku to można dobiec do węzełka, po którym już tylko
wystarczy spuścić się w dół by dotrzeć do upragnionego zawiniątka
ze smacznym chlebem. I tak utworzyła się kolejna mrówcza trasa. Od
tego czasu zaczęto trzymać chleb w lodówce, skąd wychodził mokry,
zmrożony i jakiś taki bez życia.
Żadne środki na mrówki nie działały, nawet gościu ze sanepidu specjalnie
nie pomógł, gdy melancholijnie zraszał ściany jakimś paskudztwem o zapachu
igliwia. I tak w ostatnim czasie mama ciągle mówiła i mówiła o najnowszych
pułapkach, które innym ponoć pomagały pozbyć się mrówek.
- Tymek, czy ty mnie w ogóle słuchasz czy nie? - znowu rozległ się jej głos.
- Ja? A... tak! A co to takiego ta pułapka?
- To jest zużyta pułapka żebyś miał na wzór, a to jest instrukcja do
niej, wzięłam to od koleżanki z pracy.
- Pojedziesz do kiosku z artykułami przemysłowymi na Tretiakowskiej
i nakupisz takich pułapek ile będzie można. Masz tu pieniądze.
Zapoznaj się z instrukcją i wieczorem rozmieścisz te pułapki. W końcu
to u nas kto jest biologiem, no kto?! Działaj.
- Biolog... . - Tymek chrząknął i wyprostował się.
Ostrożnie wziął maleńkie przezroczyste pudełko i poszedł do swojego
pokoju zgłębiać powierzone mu zadanie.
Opierając się na opowiadaniach mamy Tymek wyobrażał sobie pułapkę
jako maleńkie pomieszczenie z zatrzaskującymi się drzwiami, coś na
kształt łapki na myszy. Nie bardzo rozumiał ile takich pułapek potrzeba
aby wyłapać wszystkie mrówki.
Pułapka okazała się niewielkim pudełkiem, płaskim raczej, mniejszym od
zapałczanego. Wykonana z przezroczystego materiału błyszczała na
zgięciach. W czterech jej bokach znajdowały się prowadzące do wnętrza
cztery owalne otwory-włazy. Wewnątrz pustej przestrzeni znajdowała
się płaska czarka, wymazana resztkami burej emulsji.
I nic więcej wewnątrz nie było. Żadnych tam dźwiczek, zatrzasków,
opuszczających się podłóg, zębatych potrzasków czy innych atrybutów
pułapki. Tylko w jednym kącie leżało zapomniane przez kogoś
w pośpiechu drobne coś.
Tymek starannie odłożył pułapkę na stronę i zaczął czytać instrukcję
zaczynającą się od wielkiego napisu: ONSTUKCJA. Całość tekstu
stanowiła prawdziwe wyzwanie dla ludzkiego rozumu zakończone
dziwnym podpisem i tekstem: "Wykonano w USA, na licencji Stanów
Zjednoczonych, Tajwan".
Przedzierając się przez cudacznie złożone akapity Tymek stopniowo
ogarniał sposób działania. Okazało się, że ustrojstwo tak prawdę mówiąc
nie było żadną pułapką, a co najwyżej było karmidełkiem. Sądząc z rysunku
czarka wewnątrz na samym początku była napełniona czymś tam - czymś
tam. Owady wchodziły do środka zajadały się a na koniec jeszcze łakomiły
się zabierając ze sobą cząstki smacznego zapewne jedzenia. Nikt ich nie
powstrzymywał jak rozpełzały się po swoich gniazdach, po to by po
tygodniu jak głosiła instrukcja "wszystkie były wymarłe".
Na kolorowym obrazku do pułapki wchodziły rzędy mrówek
po to by po jej przejściu na ścianie i na tapecie być już do góry łapkami
co według chińskiego artysty schematycznie oznaczało, że "były wymarłe".
Tymek wyrzucił z plecaka książki, włożył do niego tylko zeszyt ćwiczeń
z chemii, narzucił na siebie kurtkę i wyszedł z domu. Tak w ogóle to
powinien w drodze na zajęcia poczytać co nieco z zeszytu, ale info o pułapce
takie zrobiło na nim wrażenie, że zagłębił się w zgoła inne rozmyślania.
Co każe mrówkom wchodzić do pułapki? Z instrukcji wynikało,
że skład pożywienia ma jakieś walory "przyciągające". Co twórcy
tego środka mieli na myśli? Na pewno samo jedzenie ich nie przyciąga.
Mają przecież tego po uszy na podłodze. Zapach samiczki? Mrówka
robotnica nie reaguje na samiczki. To w takim razie co je przyciąga?
Tak rozmyślając Tymek pokazał kontrolerce w metro bilet i wszedł
na ruchome schody. No ładnie, powiedzmy, że jest coś co przyciąga
mrówkę, która rzuca wszystko w kąt i lezie do pudełka. No i co,
wchodzi do środka a tam ze wszystkiego jest tylko jakieś podejrzane
jadło. Po co jej to jedzonko, kiedy i tak gdzie indziej ma go pod
dostatkiem? I czy na pewno nie jest dla niego podejrzany ten przezroczysty
domek, który tak się nagle pojawił i ta specjalna czarka w nim.
Nie, nie! Mrówka nawet o tym nie myśli skoro już tu jest. A więc jeśli
już jestto jedzenie to onaż mrówka się najada, a potem obładowana
pożywieniem zanosi je do siebie do domu i jeszcze ugaszcza wszystkich!
Czy stworzenie które zdolne jest znaleźć drogę w skomplikowanych
zakamarkach plastikowych ścianek może aż tak głupio kalkulować?
Ściśle rzecz biorąc stworzenia te niespecjalnie mają mózg, tylko jakiś
tam zwitek nerwów.
Tymek na moment zmartwiał, że może taką głupotę palnąć na egzaminie... .
Tak przecież to jest u robaków a mrówki oczywiście mają mózg. Maluśki
on jest i daleko mu do dwukilogramowego mózgu człowieka, ale jest.
Co by o niej nie powiedzieć mrówka to nierozumne stworzenie, we władzy
instynktów, sterowane bezlitosną ewolucją. Przeżywa mądrzejszy.
Tymek wyszedł na stacji Tretiakowska i rozejrzał się. Wokół całymi
rzędami stały handlowe ławy, a nad nimi na potężnych słupach był rozciągnięty
szklany dach pawilonu. Na samym szczycie ozdobiony herbem miasta pysznił
się dumny napis: "Pasaż Tretiakowski". Aż cicho gwizdnął ze zdumienia
pod nosem - ledwie miesiąc go tu nie było a jak wszystko uległo zmianie!
Kioski były i wcześniej, wyrastały jak grzyby i zmieniały się kolejno:
nagrywanie kaset przekształcało się w piwiarnię, potem w salon gier i aptekę,
po to by znowu stać się piwiarnią... . A tego szklanego dachu przedtem na
pewno nie było! I jeszcze ta nazwa: "Pasaż Tretiakowski". Pasaż oczywiście
był tutaj od zawsze, tyle że wcześniej za tamtymi kioskami, w przejściu koło
płotu.
Tymek odruchowo wciągnął powietrze. Wcale nie pachniało pasażem.
Pachniało wiosną, mimozą, piwem i dochodzącym nie wiadomo skąd ostrym
zapachem indyjskich chipsów.Tymek minął stragany ze szkłem, wypatrując
stoiska z gospodarstwem domowym. Znalazł je nie od razu - okazało się,
że takiego klasycznego z gospodarstwem domowym to tu nie ma.
Był za to kiosk zoologiczny, gdzie obok obroży i konserw dla kotów w witrynie
rzeczywiście leżał stosik pułapek na mrówki. Dokładnie takich jak te o których
mówiła mama, tyle że czarki w nich były napełnione po brzegi. Od razu kupił
pakiet złożony z dziesięciu pudełek, upchał je do plecaka i skierował się
do metra leniwie oglądając szeregi piw różnego rodzaju, hałdy kaset
i stosy książek.
Było głośno i Tymek nie od razu z tego szumu wyłowił akurat motyw, a kiedy
wyłowił go, to aż zamarł. Komu jak komu ale jemu nie trzeba było objaśniać
co to za melodia. Był to drugi utwór z ostatniego albumu grupy "Dagger Grew".
Tymek miał ten utwór już od pewnego czasu, ale o wiele przyjemniej było
usłyszeć tą ulubioną melodię właśnie tutaj, w takim nieoczekiwanym miejscu.
Kiosk z którego wydobywała się ta melodia nie był taki zwykły, szklane
okienko w nim nie było zastawione butelkami czy kwiatami. To nawet nie
był kiosk, tylko maleńki sklepik z ladą w środku. Za nią stały dwie
sympatyczne dziewczyny w wieku Tymka - no może o rok starsze -
w firmowych czerwonych bluzkach, szczebioczące coś między sobą.
Pachniało indyjskimi czipsami i wiosną.
Tymek pchnął szklane drzwi, chwilę przystanął na progu i wszedł do środka.
Szklane drzwi się zamknęły a wyżej, gdzieś nad uchem rozległ się dźwięk
dzwoneczka. Od razu zniknęły wszystkie szumy ulicy i gdzieś tam umilkła
muzyka, tak jakby albo utwór się skończył albo dochodziła ona z innego
kiosku.
Dziewczyny przerwawszy rozmowę zwróciły się do Tymka i jak na komendę
uśmiechnęły się do niego:
- Dzień dobry! W czym możemy pomóc?
Tymek przybrał poważną minę i nie spiesząc się rozejrzał wokół. Kiosk
okazał się dla niego najmniej interesującym ze wszystkich: perfumeria.
Nad ladą wisiały stelaże pełne wacików, szczoteczek do zębów, patyczków
do uszu czy zmywaczy. Wszystkie te szampony, wody kolońskie, szczotki
i mydła zwykle kupowała mama i Tymek nigdy nawet nie pomyślał skąd się
one biorą. Sprzedawczynie oczekująco patrzyły na niego i jakoś tak nieswojo
było mu odwrócić się jakby nigdy nic i odejść.
- Czy jest pasta do zębów? - głupio się zapytał.
- Oczywiście, proszę podejść i zapoznać się z ofertą. - Dziewczyny jak
na komendę wskazały rękoma na ladę.
Tymek podszedł. Rzeczywiście w oszklonej gablocie była cała kolekcja
firmowych past do zębów, ale niczego znajomego w rodzaju ulubionej
"Perły" nie znalazł. Za to spojrzawszy na ceny, aż w myślach zagwizdał.
- A czemu tutaj nie widzę proszku do zębów? - zapytał pouczającym tonem.
- My tego artykułu nie prowadzimy. - odpowiedziała jedna z dziewczyn.
- A czemu aż tak źle? - powiedział z wyrzutem Tymek i przesadnie pokiwał
głową patrząc srogo na dziewczyny.
A te z przepraszającymi uśmiechami rozłożyły ręce. Tymek już miał się
dumnie oddalić, gdy zadał jeszcze na odchodnym pytanie:
- A to, co TO jest?
Na ladzie, tuż przed sprzedawczyniami stała wielka przezroczysta
skrzynka, pełna małych niebieskich rurek. Jak to się stało, że Tymek
jej wcześniej nie zauważył?
- To są próbki fito-szamponu "Celin". Proszę sobie wziąć. Dobry
jest na porost włosów, przeciwdziała ich wypadaniu, odżywia
komórki włosowe, nie zawiera sztucznych dodatków, przyrządzany
jest według starych recept z naturalnych ekstraktów traw wyrosłych
na zboczach Alp.
- Alp. - Tymek powtórzył mechanicznie, smakując eksplozywne słowo.
- A ile to cudo kosztuje?- zapytał.
- Proszę sobie wziąć. To są bezpłatne próbki.
Do szklanych okien kiosku zajrzało nieśmiało wiosenne słońce, promienie
zabłyszczały na pudełeczkach i flakonikach, a dziewczyny zamieniły się
w solidne sprzedawczynie. Nie ulega wątpliwości, że wszystko to był zwykły,
najzwyklejszy przypadek.
- Bezpłatne? - zapytał Tymek i jego głos drgnął.
Zamiast odpowiedzi sprzedawczyni wzięła dwie rurki i podała je Tymkowi.
Ten pięknie podziękował i schował je do kieszeni.
- A można dostać jeszcze ze dwie? - zapytał nieśmiało.
- A tak, ile pan zechce! - odpowiedziały mu coraz bardziej znajome
sprzedawczynie.
Tymek ze spuszczonym wzrokiem zanurzył rękę w pudle i wyciągnął
pełną garść, starając się nie podnosić wzroku na ekspedientki. Wydawało
mu się, że się ciut zachmurzyły i instynktownie rozluźnił kurczowy zacisk
aż parę próbek upadło z powrotem. Starając się odwracać dłoń tak aby
nie było widać ile wziął Tymek doniósł rękę do kieszeni i kiedy ją rozluźnił
dopiero spojrzał na sprzedawczynie. Nie, w ich twarzach nie było niczego
nagannego. Obydwie zachęcająco uśmiechały się do Tymka, aż ten
pożałował rozluźnionej dłoni i upuszczonych próbek.
- Dziękuję paniom! Bardzo dziękuję!
- Nie ma za co! Proszę do nas zaglądać częściej!
- Dziękuję! A można będzie? Przyjdę! Dzięki!
- Wszystkiego dobrego! - powiedziały ekspedientki i... spojrzały po sobie.
Tymek otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Cicho zadźwięczał dzwoneczek
nad uchem i ze wszystkich stron otoczył go szum. Ktoś na kogoś krzyczał
ochrypłym głosem, gdzieś tam nawoływali by kupić gazetę i dowiedzieć się
całej prawdy o prezydencie, z kiosku po prawej rozlegały się elektroniczne
uderzenia bitów, a wrzaskliwy babski głos nadawał na jednej nucie, że
"un to tera z inno babo chodzi...".
Tymek odszedł nieco na stronę i zaczął przekładać niebieskie rureczki
z kieszeni do plecaka. Okazało się, za ma ich całe osiemnaście sztuk.
Kiedy spojrzał na zegarek zrozumiał, że na chemię to jest już spóźniony
o całe pół godziny. Zanim puścił się galopem po schodach do metra
jeszcze raz spojrzał na kiosk, przebiegle uśmiechnął się i i pomyślał,
że jutro, - jutro zaraz po szkole - koniecznie musi tutaj przyprowadzić
swoich.