Pan Józef zapalił się do tematu i z błyskiem w oczach opowiadał dalej.
w imieniu władz lokalnych sprzedać pewien upadły zakład. To były dwie
spore hale i całkiem rozległy teren wokół. Moja rola w tym przedsięwzięciu
była: robić dobre wrażenie posługując się językiem zbliżonym do
angielskiego. No, za tłumacza tam robiłem. W zasadzie to byłem
skazany na tą rolę jako jedyna osoba w firmie lada jak władająca
lengłydżem.
powierzyć człowiekowi, który miał aż takie małe doświadczenia w tak
poważnym przedsięwzięciu. A chodziło o sprzedaż zagranicznej firmie
upadłych zakładów drukarskich.
Do niedawna dobrze prosperująca drukarnia naraz z hukiem zawaliła się.
Okazało się że kluczowa dla drukowania maszyna o nazwie linoptyp (wielkość
prawie domku jednorodzinnego) z dnia na dzień stała się pożałowania godnym
zabytkiem, który naraz zyskał wartość złomu, którym ze względu na wysokie
koszty nie było sensu się posługiwać.
drukarskich, zamiast szeregu kaszt z czcionkami naraz wystarczyło tylko
niewielkie urządzenie mieszczące się na biurku!
musieli przyglądać się temu jak małe pudło - mieszczące się na biurku! - zastępuje
ich całą firmę. Zecerzy, drukarze, linotypiści i kto tam jeszcze w ciągu jednej chwili
okazali się zbędni! Niepotrzebne też okazały się obszerne hale i skomplikowane
mechanicznie maszyny. I tak naprawdę to z tego wszystkiego najbardziej cenny
okazał się być sam teren na którym stał ten zakład.
natychmiastowego zburzenia, pozostało się tylko upewnić, że nic szkodliwego
nie znajduje się w ziemi. Na tym terenie egzotyczny dla nas zagraniczny inwestor
zamierzał pobudować fabrykę nakrętek. No wiecie, to coś co jest na tubce od
pasty do zębów.
tychże nakrętek na świecie. Nie nie pomyliłem się! Do nich należał światowy
rynek tego drobiazgu, a przecież to była tylko część ich mocy produkcyjnych... .
I zamierzali ją jeszcze zwiększyć! Właśnie budując w Polsce kolejną fabrykę.
No i ten upadły zakład nasz skromny zespół firmowy usiłował im opchnąć... .
I ja - cały dumny - też byłem w tym zespole!
Pan Józef świecił i błyszczał na przemian. Na wspomnienie dawnych czasów
gdy jeszcze był ważny (teraz gdy sie zestarzał był stróżem na budowie)
wyprostował się i głos mu pewnym się stał gdy kontyynuował swą opowieść.
typowy przedstawiciel planktonu korporacyjnego tylko od czasu do czasu miałem
okazję się wykazać, a ta rola była dla mnie wprost wymarzona! I więc było tak,
że razem ze syndykiem (i czasami jeszcze z jakimś specjalistą na dodatek)
stawialiśmy ofiarnie czoła trzy lub czteroosobowemu zespołowi potencjalnego
kupca.
Z tym, że powiedzieć o nich tylko, że "bogata" to tak jakby nic nie powiedzieć.
Jej nazwy nie będę ujawniał - chociaż 10 lat już minęło od tamtego wydarzenia
i teraz już nie obowiązuje mnie klauzula tajności. Powiedzmy że nazywała się C.plc.
Ten dodatek *.plc to coś jakby nasza spółka akcyjna, znaczy się byli notowani
na giełdzie. I to pewnie na nie jednej!
czytelników i tak by nic nie powiedziała, bo oni działali głównie w branży bi-tu-bi
czyli bizness to business a po naszemu firma - firmie. Dość powiedzieć, że
była to korporacja o zasięgu globalnym, niewiarygodnie (chyba nie tylko
według naszych kryteriów) majętna.
pan Kazimierz (powiedzmy, że tak miał na imię ów wysokiej rangi urzędnik)
przedstawiając ich rzekł był mi tak: oni są tak obrzydliwie bogaci, że jeśli chcieliby
zdywersyfikować swój portfel posiadanych akcji o na ten przykład taką firemkę
jak Coca-Colę to by ich na to było w zupełności stać!
- No, gdyby widzieli w tym swój biznes.
uzupełnili o zakup Pepsi - Coli. Tak wielka była C.plc! Firma która miała kupić
upadłą drukarnię.
przedstawicielami kupca. I było tak, że jeden z nich na rozmowy przylatywał
z Nowego Jorku, drugi z centrali w Londynie, trzeci z Berlina (gdzie firma
budowała swoją kolejną fabrykę) a czwarty z jakichś niewiarygodnych Indii
czy innego równie odległego Marakeszu.
pilnuje spraw prawnych no i do tego wasz przedstawiciel przejęty swoją rolą.
Współpraca widziana moim okiem szła sprawnie mimo pewnych trudności
językowych na początku. Na szczęście stosunkowo szybko udało się opanować
słownictwo branżowe i żadne sjuydż nie były mi już straszne.
tylko negocjować pilnując naszych interesów. Moje ubogie doświadczenie
w tłumaczeniu symultanicznym rekompensowane było niewyobrażalną wprost
uprzejmością kontrahentów. Oni - chcąc być dobrze rozumianymi - widząc
zapewne moją niewprawność starali się mówić językiem prostym, zrozumiałym
i konkretnym. Jeśli było coś bardziej skomplikowanego to dostarczali nam to
z odpowiednim wyprzedzeniem i na piśmie. Trzeba przyznać że ludzie z C.plc
bardzo dbali o dobrą i jednoznaczną atmosferę rozmów.
wyjeżdżano na miejsce i tam pracując dopytywani byliśmy o szczegóły coraz
lepiej rysującego się kontraktu. Po kilku godzinach intensywnego machania
rękami nasz dzień roboczy kończył się obiadkiem biznesowym.
wszystko ku - co tu dużo gadać - naszej radości. Tak więc to my starannie
wybieraliśmy miejsce restauracyjne, zgodnie z zaleceniem o najwyższym
poziomie oferty, serwisu i dyskrecji a nasz biznesowy partner za każdym
pobytem (coś z pięć było tych spotkań) ochoczo za spożyte przez obie
delegacje jedzenie i picie (sic!) płacił.
pałacyku na uboczu miasta. Wszystko było na najwyższym poziomie i nawet
mieliśmy osobnego kelnera na czas wydarzenia. Onże specjalista pilnie śledził,
aby gościom niczego nie zabrakło i aby żadna świeczka w stylowych kandelabrach
osadzona nie śmiała zgasnąć.
negocjacyjnej ze strony kupca dołączył Szef Wszystkich Szefów. Wyobraźcie to
sobie: przedostatnie spotkanie przed sprzedażą zakładów, a tu pojawia się Sam On.
granic. Pan Szef za to na profesjonalnie kontrolowanym luzie. No i ten luz postępował
w miarę jak pojawiały się kolejne dania i napoje. Warto wiedzieć, że serwowana
była tylko delikatna kuchnia polska. Jak to przy takich okazjach zdarza pod koniec
spotkania sprawy zawodowe zostały zarzucone i zaczęły odchodzić
w bilateralnych rozmowach coraz lżejsze temata.
Wszystkich Szefów coraz częściej zaczynał łaskawie tylko do mnie odzywać się.
A trzeba wiedzieć, że kiedy On zabierał głos to wszyscy (szczególnie ci z C.plc)
natychmiast milkli spijając każde słowo z jego wszechmocnych ust.
to bardziej odchodząc od spraw zawodowych zaczął podpytywać mnie o życie
w Polsce, a w Toruniu w szczególności.
była na dosyć prostych stereotypach. Robiąc teraz za ambasadora kultury polskiej
i torunioznawcę błyszczałem więc świeżo wtedy zdobytą wiedzą na (dopiero co
skończonym) kursie przewodnickim. Czarowałem więc biesiadników i Szefa
Wszystkich Szefów opowieściami o naszym niezwykłym mieście... .
skierował tylko do mnie dosyć szczególne a mocno prywatne pytanie:
- Jak to jest z tą waszą katolicką religią? Jak to jest, że tylko ci
pastuszkowie, tylko oni maluczcy ta waszą Matkę Boską, tylko oni
Ją widzą... ? - Jak to jest, że tylko im ona się objawia?!
znaleźli się na Syberii.
c.d.n.