Za chwilę będzie rok... .
Pamiętam jak wściekł się, kiedy doszło do Niego, że to coś było
właśnie o Nim. Coś tam, coś tam pienił się. W pospiesznym okładaniu
się argumentami ostatecznie to jednak moje było na wierzchu!
Pokonałem Go zdaniem: "No i co z tego, że część to licentia poetica?
...dzięki mnie tylnym drzwiami, (no kuchennym wejściem, ale jednak!)
wszedłeś do historii literatury".
Na takie bezwstydne dictum zamurowało go ze złości a potem rżał długo
i radośnie. Do dzisiaj Go słyszę.
A może było zupełnie inaczej? Może po prostu zaśmiał się ze zrozumieniem.
Jak by nie było czasami udawało mi się Go wytrącić z tej Jego posągowej
postawy. Wtedy mi to się udało, bo wypogodził się i dalej już bez przeszkód
a w pogodnym nastroju mogliśmy zwalczać swoje pomysły na życie.
POŻEGNANIE SKUBAŃCA
Proszę zwrócić uwagę, że nie wiadomo kto nim jest: żegnany czy żegnający... .
A może obydwaj, ci sami którzy się mało kiedy rozumieli?
Koniecznie musiał stawiać na swoim
oraz zawsze i wszędzie - to tylko ja mam monopol? Wiedział, wiedział tylko zawsze robił tak, aby
mnie wpienić, wdiablić i zezłościć. To była jego metoda komunikowania się ze mną.
z buciorami, a potem jak go bez pardonu przepędzałem to się dziwił bardzo. Że właściwie to nie
wie o co chodzi i dlaczego ja taki niedobry dla niego jestem. Potrafiłem odreagować te odzywki
i on to niekiedy znosił. Trzeba przyznać, że nieraz cierpliwie.
że ściemnia, że gmatwa, że po prostu nie wie. Pamiętam, że odbiłem piłkę mocno i celnie a po wielokroć
trafiając w słabe punkty. Z przyjemnością. O dawna zresztą powielałem schemat z góry zakładając,
że „on na pewno nie wie o czym mówi”. I to mi słusznie nie przysparzało Jego sympatii.
jak motać! A wszystko tylko po to, żeby pokazać, że się na wszystkim zna. Znakomicie zresztą. Z małpią
złośliwością i boleśnie dawałem mu o tym poznać, gdy przyłapywałem go na niewiedzy. Pastwiłem się
z przyjemnością i to była słona cena jaką musiał płacić za moją obecność. Mimo różnic we wszystkim
trwałem, co prawda gdzieś na boku, po miesięcznej przerwie, ale tak.
go od innych portretowanych osób. Jako znakomity fotograf (najlepszy z żyjących jakiego znam!)
wyłaziłem ze skóry, żeby wydobyć z niego ludzkie cechy na zdjęciu. Mimo to zawsze wyglądał jak
Piłsudski na portrecie, chociaż wąsa nie nosił. A przecież nigdy nie widziałem go nieogolonego. Zawsze
dbał o wygląd i potrafił nosić się z fasonem. Oczywiście, że nigdy się nie dowiedział ode mnie, o tych
jego dobrze dopasowanych apaszkach czy starannie dobranych krawatach. Nakrycia głowy też miewał
całkiem, całkiem. Takie właściwe, na które sam bym nie wpadł.
swojego (i cudzego) jakże obfitującego w historyczne momenty życia. W jego wydaniu to było
błahe i dawałem mu o tym znać. Nie raz i boleśnie. A on zanudzał mnie historiami o swoim Ojcu,
który naprawdę wzorcową historię życia miał. I jego Mama też taką miała. Ojciec jednak odgrywał
ważniejszą rolę. Jeszcze parę dni wcześniej skanowałem mu zdjęcia z Jego Ojcem w roli głównej, które
miał gdzieś tam przesłać.
powodowały, że musiałem udowadniać rzeczy i sprawy dla mnie oczywiste. Jako człowiek leniwy
umysłowo, zmuszał mnie do myślenia poddając w wątpliwość rzeczy i sprawy co do których od dawna
wiedziałem, że są pewne. Po spotkaniu z nim traciłem orientację, zmuszony byłem weryfikować swoje
poglądy i w końcu sprawdzałem w dowodzie jak mam na imię.
piechotą. Z autobusów też korzystał z musu. Nawet kiedy przybyło mu parę kilo ponad to co powinien
ważyć, odbijał piłeczkę i za każdym razem gdy mnie spotkał głośno komentował, że „oj coś ci się
przybyło kolego!”.
O atmosferze elegancji towarzyszącej jakiemuś znakomitemu obiadkowi. Mnie te wszystkie rzeczy
w najwyższym stopniu nudziły. Wiadomo przecież, że człowiek coś musi jeść, a jedzenie może być
tylko niesmaczne, smaczne i bardzo smaczne. To po co te gadania o grzybkach i sosach? O dziczyźnie
i kiełbasach domowego wyrobu? On nie tylko lubił dobrze zjeść, ale i z pascalowo-makłowiczowskim
zacięciem potrafił to uzasadnić. Nie rozumiałem tego.
moc samogonki. Oczywiście nie przeszkadzało mu to rozprawiać o niuansach różnych wykwintnych
trunków. Bo przecież on je wszystkie dawno spróbował! Te wszystkie, balantajny, metaksy, beherowki
i inne śliwowice. Jestem człowiekiem, który ma do alkoholu stosunek prawie zabobonny, bo „można
się od niego uzależnić”. Z drugiej strony potrafię docenić pożytki płynące ze spożycia czerwonego
wytrawnego do obiadu czy kapkę brandy do kawy... . No i raz na pięć lat, przy dobrym jedzeniu,
w zaciszu i głuszy uważam, że zdrowemu człekowi grzmotnięcie czegoś mocniejszego do dna jest
potrzebne! Żeby było wiadomo, czego się nie robi. Niemniej jednak rozwlekłe gadanie na temat różnic
pomiędzy poszczególnymi trunkami uważałem za bezsensowne. I on się o tym ode mnie dowiadywał.
bo to trzeba zrobić było tak! Zawsze miał dobrą radę dla mnie. A już do szewskiej pasji doprowadzało
mnie to kiedy – przyparty do muru – musiał zasięgnąć mojej opinii. Robił to wtedy w szczególnie
denerwujący sposób: A co pan, panie profesorze (pracowałem wtedy w szkole, a on tyrał trochę
inaczej) myśli o tym czy owym? I od razu moją odpowiedź – choćby najbardziej wartościową
i przydatną - przykrywał swoją „dobrą radą”. A ja sam najlepiej wiem co dla mnie jest najlepsze!
I nie będzie mi nikt gadać co mam robić!
podstawowe wartości dla których te mieszaniny plastiku, kabli, szkła i elektroniki wymyślono. Żadne
tam cztery de i tysiąc sto dwadzieścia pikseli na milimetr dźwięku. Nigdy nie mogłem zrozumieć jak
można się czymś takim pasjonować! A on sypał cyframi, oszałamiał mnie parametrami i obezwładniał
taką ilością danych, że z trudem udawało mi się wyrywać z jego technicznych łap mój biedny
humanistyczny mózg.
że nie pamiętam początków tej naszej starej znajomości. ...ale był znajomym i tylko znajomym! Dobrym.
Żadnym tam przyjacielem. Gdybym miał powiedzieć, że był moim przyjacielem (to jest nieco lepsze
– chociaż za mocne słowo - w stosunku do Niego niż zwykły znajomy czy nawet dobry znajomy),
to by trzeba było przedefiniować słowo przyjaźń. To słowo musiało być bardziej twarde, mocniej kanciaste
i sporo raniące. I bez żadnych sentymentów!
machnąłem te trzydzieści obrazków i zgrałem na pendriva, to okazało się, że byłoby dobrze abym te zdjęcia
przygotował pod publikację. Za chińskiego boga jednak nie mogłem wydobyć od niego o co chodzi: pod
PowerPointa mam złożyć czy pod wydruk, a jak pod wydruk to w powiększeniu, a jeśli tak to jakim?
Zgodnie ustaliliśmy że jak baba ze szkoły – do której miał je wysłać – zdecyduje się na coś to może
się wezmę za obróbkę. Może.
że to mi się nie podoba, bo tak się nie kończy czegoś tak ważnego jak życie. Zawsze skubańcu jakieś tam
maniery miałeś, a tu naraz tak bez pożegnania?! Dlatego też pamiętaj, że przede mną nie uciekniesz.
Kiedyś spotkamy się i jak zwykle ci wygarnę wszystko to czego nie zdążyłem ci dotąd powiedzieć.