Obudziła go jakaś myśl. Powoli, nie otwierając oczu uruchamiał po kolei swoje zmysły i mięśnie. Niczym
pilot myśliwca naciskający kolejne guziki, przełączający wyuczonymi ruchami (przy pełnej kontroli
umysłu!) odpowiednie dźwignie odpalał swój organizm i przygotowywał go do kolejnego dnia.
- Dookoła niego - w wilgotnych, leśnych mgłach - wstawał rześki poranek.
Realizując atawistycznie wmontowane w nim procedury, nawet nie zadając sobie sprawy z ich istnienia (po
używaniu ich przez tyle, tyle lat!) w końcu powoli otworzył oczy. Spod przymrużonych rzęs, starannie,
piksel po pikselu przyglądał się otoczeniu. Wreszcie drgnął i bezszelestnie powlókł się przed siebie.
Chrupało mu w stawach gdy przyspieszał, gdy biegł tak znanymi sobie ścieżkami pod górę, pod górę
wciąż!
- Gdybym był lwem to by mi falowała siwa grzywa - pomyślał literacko przyspieszając kroku teraz już
płynnie - chociaż niekiedy chwiejnie - truchtając. Coś zabulgotało w zapadniętym brzuchu. Przed skokiem
na drzewo zatrzymał się i oczyścił o korzenie swoje - ciągle jeszcze ostre - pazury, kolejno wysuwając je
z poduszek. Stary tygrys z podziwem zauważył, że potrafi jeszcze bezszelestnie wdrapać się na stojący na
samym szczycie wzgórza rozłożysty baobab.
Przez dłuższą chwilę stał na najwyższej gałęzi - na tym swoim szczycie - i stał.
Rozszerzonymi nozdrzami badał teren, łowił i analizował każdy nawet najmniej wyczuwalny zapach w
promieniu wielu, wielu kilometrów. Tknięty jakimś przeczuciem (a może to trzasnęła gałązka?) nagle
obrócił się w prawo i znajoma fala wrażeń dosłownie zalała jego zmysły: MIĘSO! Świeże mięso, dużo
świeżego mięsa!
- Będą portrety - pomyślał z radością.
* * *
Ta karczma "Rzym" a nie "Lidl" się nazywa! - Organizator szybko objaśnił co i jak, a grupa przyjęła to ze
śmiechem i w pysznych nastrojach. Rozdano paszporty (proszę je mieć pod ręką, bo będzie kontrola!)
i każdy dostał swój w zależności od której przybył strony: kto rosyjski - a kto pruski. I tak (spod znaku
z odpowiednim zakazem) wyruszono na rajd transgraniczny od Lubicza Górnego do Lubicza Dolnego.
- Organizator; red. Szymon Spandowski, specjalista od spraw historycznych w toruńskich
"Nowościach", sprężyna i motor całego przedsięwzięcia. - Przewodniczka: Anna Zglińska, historyk, doktorantka na toruńskim Uniwersytecie, dopiero co
wróciła z Berlina gdzie penetrowała tamtejsze archiwa w poszukiwaniu torunaliów - Lud rajdowy z Torunia i okolic, płci obojga w ilości ok. 20 osób w wieku kilku / kilkudziesięciu lat,
ludzie ciekawi, zadający pytania i - mając swoje doświadczenia - uzupełniający przekazywaną
wiedzę.
i traktów. Przechadzano się wśród pejsatych, którzy biegali w swych zabiedzonych - przyprószonych
mąką - chałatach. Żywo gestykulując rozmawiano z tymi którzy prowadzili młyn po pruskiej stronie.
Ktoś do kogoś krzyczał, wozy na wielkich żelaznych kołach turkotały, baby zawodziły, furmani klęli na czym
świat stoi próbując przepchać się do swojego miejsca w kolejce. Upał wisiał w powietrzu.
Wszyscy przeszli pruską komorę celną szczęśliwie. Jeszcze tylko niektórym krótka modlitwa w przyległej
kaplicy i druga kontrola, ale już na rosyjskiej stronie. Było sporo śmiechu, gdy okazało się, że i tym razem
celników pruskich udało się oszwabić. Otóż, ci dobrze ubrani i solidnie wyposażeni urzędnicy (jak to
Prusacy) mają jednak swoją słabość: kompletnie nie znają rosyjskiego!
No i dawnymi czasy niemiłosiernie to wykorzystywano. Czy to paszport było trudno uzyskać czy co, dość
powiedzieć, że przedstawiano przedziwne papiery zamiast prawidłowego dokumentu granicznego. I tak
niektórzy pokazywali lada jaki kwit byle z urzędową pieczęcią. I tak to "legalnie" przekraczali Drwęcę
dając do przemielenia zboże w tańszym "Młynie żydowskim". Legenda (a ponoć i źródła historyczne
głoszą), że co sprytniejszym udawało się przekroczyć granicę na podstawie zaświadczenia o szczepieniu
krowy... . I podczas naszego rajdu zostało to z wdziękiem udowodnione.
A poza tym jeszcze było... .
- A co ja tam będę gadał: popatrzcie sami!