Babcia Ewa. Nie każ mi tak o Niej mówić! Zawsze mówiło się „Babcia” i każdy wiedział o kogo chodzi. Niska, drobna, zawsze na czarno ubrana. Ciągle zaaferowana, zapracowana i krzątająca się. Z troską o coś się dopytuje, cały czas wałkując ciasto na pierogi. Pamiętam jak dziś: z wielkiego bufetu wysunięta stolnica, a na niej rzędy suszących się pierogów. I do tego rzeczowa rozmowa.
Potem był Wypadek i wszystko się zmieniło. Mimo, że przykuta do łóżka, jednak cały czas była z nami. Nie wiem ile miałem lat, ale to musiała być podstawówka, bo pasjonowałem się Szklarskim „Ostatnim Mohikaninem”. Oczywiście, że także to był czas „Przygód Tomka Sawyera” i ludzi z lasu Sherwood ubranych na zielono. To także i jej zawdzięczam moją miłośc do książek... .
Siedziałem przy jej łóżku a ona (kochana Babcia!) z cierpliwością właściwą ludziom starym i ciężko doświadczonym (była już wtedy od lat jednostronnie sparaliżowana) ciesząc się z jakiejkolwiek obecności podsypiała i słuchała tych wszystkich czytanych Jej historii.
Czasami zmęczony wielogodzinnym śledzeniem liter zadawałem jej intuicyjnie jakieś pytania dostając zwykle suche, bez zbędnych ornamentów odpowiedzi. No i wtedy usłyszałem o krewnych co to „morzem do tej Ameryki bez cały miesiąc jechali, i że oni to wielkie patryjoty byli! Takie hojryś. A to przecież nie tak trzeba.”
- Nigdy nie dowiedziałem się, co szczegółowo miała na myśli, chociaż rozumiałem.
Babcia całe dorosłe życie przemieszkała na Żwirki i Wigury: rocznik 1888 urodzona w Polskim Brzóziu pod Brodnicą. To od niej dowiedziałem się kim byli: ks. Ksawery Połomski czy ksiądz Jan Zakryś. (Kto ich tam dzisiaj pamięta?!)
Z historii już wiedziałem, że urodziła się kiedy Polska była jeszcze pod zaborami. Te jej niemieckie książeczki do nabożeństwa (nie wolno się wtedy było modlić po polsku) od tamtego momentu stały się dla mnie bardziej wytłumaczalne. Kiedyś nawet dała się namówić i użyła paru słów w odpowiedzi na pytanie „a jak to Babciu te zabory się skończyły?”
- No to policz sobie wnuczku: od mojego urodzenia do pełnego stulecia to jest dwanaście lat, a potem jeszcze do wyzwolenia całych dwadzieścia. Sam więc widzisz, że byłam już całkiem dorosła, gdy Polska do nas przyszła.
JAK MYŚMY NA TĄ POLSKĘ DŁUGO CZEKALI!
JAK MYŚMY NA TĄ POLSKĘ DŁUGO CZEKALI!
* * *
Milicjant przychodził 30 kwietnia.
- Panie Krajewski – powiadał – flagę trzeba wywiesić i to najlepiej zaraz, aby robotnicze święto pierwszomajowe uszanować. I proszę pamiętać, że drugiego rano ma już być zdjęta! Sam pan wiesz najlepiej, że trzeciego dawniej to było święto sanacyjne, którego teraz za socjalizmu nie obchodzimy. Całkowicie! O tym zdjęciu flagi to już na pewno nie wolno zapomnieć! Uprzedzam, żeby kłopotów nie było – sam pan to rozumiesz... .
Niestety aż nazbyt często się zdarzało, że albo wujek zachorował i znalazł się na dwa dni w szpitalu, albo w okropnie pilnych sprawach rodzinnych musiał wyjechać na drugi koniec Polski, albo też „fabryka tworzyw sztucznych gdzie pracował wysłała mnie na delegację, bo plan się walił! Sam pierwszy sekretarz POP zwolnił mnie z udziału w pochodzie, abym tylko drugiego maja był z samego rana w Zjednoczeniu w Zabrzu... .”
Tym sposobem – ku utrapieniu dzielnicowego – biało czerwona flaga (ona miała chociaż lekko to jednak niepokojąco amarantowy odcień!) spokojnie wisiała przez ten cały zakazany dzień czyli Trzeciego Maja. No i kiedy przychodził pan władza po wyjaśnienia to je dostawał. I odchodził kręcąc głową:
- Panie Krajewski! Proszę już następnym razem pamiętać, aby klucze od mieszkania rodzinie przekazywać. No nie może być, tak żeby flaga na Trzeciego Maja wisiała. - No nie może tak być!
* * *
Podporucznik Sobiechowski - nasz dowódca plutonu - nigdy nie klął.
Mówiono o nim, że z jakichś tajemniczych względów swój stopień ma zaklepany na amen i do końca życia. Tak samo zresztą jak i nasz dowódca kompanii: „wieczny kapitan”. Co dwaj stanowili niezłą parę. Jeden młody, elegancki, zawsze nienagannie odprasowany i zawsze używający dobrych kosmetyków o co w tamtym przaśnym czasie było trudno. Prawdziwy wzór polskiego oficera. - Czy tutaj jest chociaż jedna osoba, która oglądała film "Mała Moskwa"?! Był z tego nawet 4 odcinkowy serial.
Drugi z nich - nasz dowódca kompanii - surowy, mocno starszawy, człowiek którego broniła nienaganna przeszłość oparta na wojennym szlaku bojowym. Gdy był wnerwiony (co rzadko mu się zdarzało) to klął tasiemcowo, choć po cichu, ale głośno walił bez ogródek, gdy mu się coś nie podobało. Każdemu.
Te wszystkie socjalistyczne palanty z dowództwa batalionu (czy nawet z dowództwa pułku!) naszym oficerom nie dorastały nawet do pięt! Nasi dowódcy to byli prawdziwi zawodowcy w dobrym przedwojennym wydaniu. Trzeba przyznać, że tym indywidualnościom sprzyjał szczególny charakter ich służby.
„Samochodówka” to przecież w każdej formacji zbieranina szwejów i łapserdaków. Tam naprawdę trudno o dyscyplinę! Spróbuj docisnąć im śrubę, to w bardzo niewygodnym dla pododdziału momencie samochody zaczną się im masowo psuć, albo paliwa w zbiornikach zabraknie. Pogoń im kota, to w jakiś tajemniczy sposób samochód którym jakiś ważny oficer miał być dostarczony gdzieś tam zakopywał się na lotnisku.
Ludzie! To naprawdę była granda, gdy żołnierz wyprężony jak struna tłumaczył czerwonemu ze złości pułkownikowi, że „no chciałem być jak najprędzej, to pojechałem na skróty i zakopałem się na amen”.
- Wy mi tu kurka wodna szeregowy z amenem nie wyjeżdżajcie, bo na lotnisku na szagę się nie jeździ! Zrozumiano? - No, pewnie, że rozumiano.
Kiedy podporucznik Sobiechowski dostał do prowadzenia zajęcia polityczne dla całej kompanii samochodowej zaczęły się dziać rzeczy i treści dotąd niepojęte. Pisałem mu konspekty to wiem. Wspomnę tylko nowe piosenki. Mniej już była odśpiewywana Oka, co to „jak Wisła szeroka – jak Wisła głębo-o-oka-a-a!”, ale za to pojawiła się „Szara piechota”.
Po wielu latach uświadomiłem sobie, że w jednostce ta żołnierska pieśń nie przyjęła się od razu. Na początku śpiewaliśmy ją tylko na poligonie. Potem już coraz częściej w drodze na strzelnicę, a potem to już nawet jak szliśmy na obiad.
Sprawa się rypła kiedy odbywał się przegląd pułku. Po zakończonych sprawdzianach strzeleckich, na torze przeszkód i biegu pułkowym waląc kopytami maszerowaliśmy przed trybuną. A tam sama śmietanka z Dowództwa Lotniczego w Poznaniu.
I naraz ktoś nieostrożnie (?) podał komendę do śpiewu i poszło-o-o o tych „co nie noszą lampasów lecz szary ich strój”. Na trybunie zamieszanie, potem komenda „wróć to tempo!” i zaryczeliśmy coś innego. Na następny dzień podporucznik Sobiechowski tłumaczył nam jak dzieciakom, że:
- Panowie, pieśni żołnierskie bywają różne i nie każdą dla wszystkich trzeba śpiewać... .
Jeśli widziałem kiedyś tą roześmianą bandę z samochodówki
która cokolwiek w tamtych socjalistycznych czasach zrozumiała
to było właśnie wtedy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz